piątek, 3 czerwca 2022

Polski turkus, czyli Wapienniki – babski wypad do Sulejowa.

Drugiego dnia zrealizowałyśmy plan wypadu nad turkusowe jezioro, którego barwa przywołuje w mojej pamięci liczne wyprawy zagraniczne. W Polsce to raczej rzadki widok, w tym tkwi wyjątkowość powiatu piotrkowskiego.
Sulejów był kiedyś częścią Małopolski jako osada, a konkretniej prywatne miasto opactwa cystersów.

Jest blisko, bo zaledwie 64 km od Łodzi. Godzinka do pełnego pięknej natury terenu spacerowego. Jeśli zajrzycie kiedyś do Łodzi, pomyślcie o tym.

Sulejów cieszy się bogatą historią. Wiąże się na przykład ze szlakiem handlowym ze Śląska i Wielkopolski na Ruś czyli Wielkie Księstwo Kijowskie. To w tutejszym opactwie wojska polskie odpoczywały w drodze pod Grunwald.

Wapienniki są blisko, prowadzi do nich prosta droga, a potem to już od Ciebie zależy, czy nasycisz się widokiem z przydrożnego brzegu, czy też pójdziesz dalej dookoła i poznasz piękno jeziora z każdej strony. A jest na co popatrzeć.



Wapienniki to dawny kamieniołom wapienia, po prostu zalany wodą. Maksymalna głębokość zbiornika wynosi 13 m, przejrzystość wody jest zadowalająca, dlatego nurkowie przyjeżdżają tu z całej Polski, by oglądać zatopione elementy kopalni.
Już kawałek dalej pejzaż nabiera nowego uroku.








Dzięki ekstra czystości wody, można obserwować żyjące tutaj ryby. Obowiązuje tu zakaz kąpieli, ale w sezonie turystycznym nie przestrzega się tego, ludzie pozostawiają tu masę śmieci.
Zbiornik jest prywatny dlatego można się spodziewać, że kiedyś właściciel nie wytrzyma tego lumpiarstwa i ogrodzi jezioro.








Spacer wokół jeziora nie jest specjalnie wymagający, ale polecałabym mimo wszystko nie iść w klapkach.
W maju jest tutaj jak w gaju – istotnie, brzegi porasta żółte coś (aplikacja rozpoznawania kwiatów pokazała mi trzy bliźniacze gatunki i nie wiem które to), oraz łubin w mojej ulubionej wersji fioletowej.

Łubin jest trujący, lecz po obróbce nadaje się do spożycia. Np. w krajach śródziemnomorskich, nasiona tej rośliny są sprzedawane w słojach w zalewie solnej. Z nasion można zrobić mąkę.







Na szczęście w maju wszystkie plaże są puste i można napawać się urodą miejsca i zapachem czystego powietrza. Czytałam na blogach podróżniczych, że w lecie brzegi są zaludnione, a powietrze śmierdzi mieszaniną grillowanego jedzenia.
Podejrzewam, że letni urok to nic w porównaniu ze złotą jesienią na tle tego turkusu, zwłaszcza w słońcu. A może zimowa biel śniegu?










Teoretycznie mapa wskazuje, że przejście dookoła jeziora to nic prostszego, oczywiście dalej pojawiły się dziwne zjawiska terenowe jak znikająca droga, czy brak drogi. Postanowiłyśmy bowiem dojść do drugiego jeziora, które może nie jest tak zjawiskowe, ale czułyśmy niedosyt wędrowania.
Trochę w las, trochę drogą, trochę łąką, znów otworzyły się przed nami piękne uroczyska.






Nie trwało to długo, a ponownie ujrzałyśmy Wapienniki. Z tej perspektywy jezioro nadawało się na zdjęcie w kalendarz. Kwitnący maj w takim miejscu to wzór na doskonały ogród.
Chwila zachwytu i dalej w drogę.




I zaczęły się hocki klocki. Gigantyczny pas pola, którego nie chciałyśmy zadeptać (mapa pokazywała miedzę, której w rzeczywistości nie było). Ale za to szpaler brzóz zachwycił mnie bez pamięci, mogłabym tam siedzieć godzinami.
Ucieszyłam się, że wybrałyśmy akurat tę drogę, a trafiłyśmy tu ufając trefnej mapie. Mimo wszystko wędrówka choć pokręcona, zasługuje na dobrą pamięć. Obeszłyśmy kawał na około, ale iść zawsze warto, póki nogi mogą nieść.




Jedno z moich ulubionych zdjęć. Kobieta pośród natury. Dzika łączka, fruwające ptaki, jeszcze galopujących saren brakowało...

Kopalnia wapienia i drugi zbiornik. Trochę dzikszy, mniej dostępny, ale ktoś zbudował na nim pomost.
Teren kopalni, na który zajrzałam. Nikogo nie było w pracy. Tutaj też znikały drogi, teoretycznie nie było wiadomo jak iść, cień jakiejś ścieżyny nie sugerował wcale, że wyjdziemy do cywilizacji, ale poszłyśmy mimo wszystko. Jak droga znika, to należy ją sobie wydeptać. Przez chaszcze ciekawie się idzie, można spotkać dzikie zwierzęta.




Zanim ruszyłyśmy w tę podróż, zajrzałyśmy do kościoła Św. Floriana, niestety przystrojony do komunii, był dostępny jedynie oczami przez kratę.

Powstał w latach 1901–1903 w stylu neogotyckim, ale istnienie parafii sięga tak naprawdę XII wieku, gdy stanął tu drewniany kościół. Wtedy książę Kazimierz Sprawiedliwy wstawił tu relikwie św. Floriana.
Czcić szczątki, to dla mnie obrzydliwa sprawa...

W latach 1620-1671 postawiono na miejscu tego obiektu kościół murowany. Był jednak za wąski, niekształtny i zbudowany ze złego materiału. Potem w XIX wieku trochę go rozbudowano.

Taki właśnie odnowiony kościół opisywał Lucjan Rudnicki:

w książce pt. „Stare i Nowe” gdy pisał: „nie było piękniejszego kościoła niż stary kościół w Sulejowie (…)nie było piękniejszej Matki Boskiej niż w ołtarzu głównym tego kościoła.”,

a w innym miejscu tej samej książki czytamy: „naprzeciwko ambony stała rzeźba Madonny z wyłupiastymi oczami i pokrzywionym dzieciątkiem”.

Jest to gotycka rzeźba polichromowana z około 1420 roku. W obecnym kościele również znajduje się naprzeciwko ambony.

– źródło: Sulejów historyczny

Wierzących przybyło w wieku XX. Wybudowano więc nowy kościół, taki jakim widzimy go dzisiaj.

Kult maryjny mnie nie przekonuje, ale lubię oglądać architekturę sakralną. Stare freski, strzelisty styl budowli, ten charakterystyczny zapach...







Ostatnie zdjęcie z Sulejowa to bunkier położony przy dużym placu wątpliwej urody.

To był ostatni dzień naszej babskiej eksploracji sulejowskiego terenu. Dnia następnego wracałyśmy już do domu. Pewnie wyobrażacie sobie, że dwie noce zostały zarwane – spotkały się babki, to musiały przegadać długie godziny, nacieszyć się sobą. I oczywiście tak było.

Trzeciego dnia odczuwałam już poważne zmęczenie. Niby chodziło po głowie, by gdzieś jeszcze się zatrzymać i pójść w pieszy rejs, ale sił mi już brakowało, a senność szczypała w oczy. Co ważniejsze, w noc poprzedzającą wyjazd, pomodliłyśmy się o naszą kierowcę, by nie czuła zmęczenia, czuła się świetnie i miała wypoczęte oczy. Rano okazało się, że tylko ona się czuła dobrze, zaś my dwie dziewuszki czułyśmy się jak po weselu razem z poprawinami... no comment...

Tego dnia w domu przepakowałam plecak, aby już kolejnego dnia wyruszyć w dalszą podróż w inny region.

8 komentarzy:

  1. Kolor wody, jak na greckiej plaży, a w zestawieniu z żółtym kwieciem po prostu miodzio!
    Prawie czułam się , jak z Wami na szlaku!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda, nawet mam bardzo podobne zdjęcie z Grecji znad jeziora.

      Usuń
  2. Fantastyczna wycieczka, uwielbiam takie w plenerze :) No i spotkania z Babeczkami też są super, więc nie żałuje się nieprzespanych nocy...
    P.S. Aleją brzozową tudzież laskiem też się zachwycam. Planuję kilka brzózek wsadzić nieopodal domu :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tylko nie za blisko... mają za płytkie korzenie i zbyt łamliwe pnie, by ryzykować.

      Usuń
  3. Super miejsca. Zarówno przyroda jak i kościół robią wrażenie.

    Akurat ta książka pana Orbitowskiego to taka trylogia w jednej książce. Ciekawe mogłoby być rozpisanie całości na trzy dłuższe formy (w sensie motyw szkolny, motyw jezior i sekty oraz ten historyczny).

    Pozdrawiam!
    https://mozaikarzeczywistosci.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szkoda tylko, że zdjęcia przez kratę. Nie mogę wciąż przywyknąć do tego, że w Polsce kościoły zamyka się przed ludźmi.

      Tak właśnie ułożyło się w mojej głowie, "zobaczyłam" trzy osobne książki. Tak, byłoby ciekawie, dobry masz pomysł. Ale pamiętajmy, że autor powieści zawsze ma rację. ;) :)

      Usuń
  4. Taka piękna, turkusowa woda jest jeszcze w rezerwacie przyrody na wyspie Wolin. Cacuszko!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest także w Koninie. Jesz mnie tam ani tam nie było.

      Usuń