Zastanawiałam się nad wymiarem szczęścia, nad tym co nim jest i w ilu procentach mi towarzyszy jako status ducha, czyli: czy czuję się szczęśliwa. Nie tak dawno pisałam o tym, czym się NIE objawia szczęście, czyli patrząc na człowieka – co należałoby zignorować, odpowiadając na pytanie – czy on/ona jest szczęśliwy/a?
Wielu patrząc na tamten wpis, przyjęło do wiadomości, że po prostu jestem szczęśliwa i przejawiam swoje szczęście z pełną szczerością. Tymczasem doszłam do wniosku, że szczęście nie jest priorytetem. Bo niby jak się dąży do szczęścia?
Z wolną myślą pierwsze co przychodzi do głowy to podstawy → stabilizacja, dach nad głową, brak zmartwień finansowych, rodzina, fajna praca, pasje. Kolejność u każdego może być inna. Tymczasem zauważyłam, że w znaczeniu "szczęście" nie dopatruję się prawie żadnej z tych rzeczy i szczątkowo po trosze znajduję szczęście w każdej z nich, ale nie kładę na to nacisku.
Raczej bym powiedziała, że większym szczęściem (tak po ludzku myśląc), jest dla mnie święty spokój. Największym szczęściem jednak tak naprawdę jest dla mnie perspektywa przyszłości. Dzięki temu nie boję się przemijania ani śmierci. Oczywiście mam wolę życia, jeśli śmierć spojrzy mi w oczy, będę działać najpewniej ku życiu, bo to naturalne, ale nie boję się, bo perspektywa jest mi miła. I to jest przekonanie głęboko zakorzenione w wierze, w Bogu. Wiem dzięki Niemu kim jestem oraz dokąd zmierzam. To jest ogromna różnica w porównaniu z osobami, które wiary nie mają, które boją się przemijania, boją się śmierci. Nie neguję ich szczęścia jeżeli takowe im towarzyszy, ale na jak długo ono jest? W przepracowanych, przemęczonych ciałach, nierzadko trawionych chorobą, kiedy czas pędzi jak oszalały i na nic go prawie nie ma, kiedy w rzeczywistości rozgościł się stres, a do pary same obowiązki i za mało wytchnienia? Pośród wielu teoretycznie wolnych od tego ludzi, doszukuję się między wierszami głębokiej samotności. Czasami wręcz beznadziei.
Natomiast wkurza mnie u ludzi wylewanie z siebie tej beznadziei, obrabianie innym tyłków i zajmowanie się cudzym życiem.
Można robić to co się kocha i żyć tym, ale prawdziwa siła rośnie tam, gdzie musisz być, a niekoniecznie chcesz, i robisz niekoniecznie to co lubisz, lecz mimo to zachowujesz pogodę ducha i uśmiech na twarzy. Bo w sercu wiesz, że to i tak przeminie i będzie zupełnie inaczej. Na wieki wieków.
Może więc pora przestać wylewać swoje frustracje na innych. Mnie to pokazuje, że taki człowiek kompletnie nie ogarnia swojego życia, narzekając, plotkując. Może pora zająć się wreszcie sobą tak naprawdę i dać innym ludziom święty spokój.
Budujmy się nawzajem, zamiast stawiać wokół siebie mury.
A tymczasem przejdę do pasji, przygód i wędrówek. 😆