niedziela, 4 września 2022

Nasyceni lasem. Lisowice pod palmami i Szlak nad Morgą.

Zacznijmy od tego, że Lisowice, to wieś szlachecka. Tu urodził się Aleksander Wasiutyński, profesor Politechniki Warszawskiej oraz światowej sławy ekspert specjalista w dziedzinie kolejnictwa. Mimo iż wieś, to zacna historia i ciekawa architektura, mają tu kunsztowny pałac z XIX wieku, oraz park dworski będący także w rejestrze zabytków, a nawet ciekawe ruiny kaplicy pałacowej, ale zdradzono mi, że zostały ogrodzone i nie da się już do nich dojść – tego dnia  w kręgu naszych potrzeb był zbiornik na rzece Mordze i okalający go las wraz z dzikimi mokradłami.

Każdy z nas zgodnie uznał, że potrzeba nam dzikości. Dość miejskiego zgiełku i chaosu pracy (chyba w tym punkcie mówię o sobie), potrzeba ciszy i ładu przyrody.
Wzdłuż zgrabnej rzeki, której rozległe akweny zostały zamienione w stawy rekreacyjne, szliśmy porośniętą gęsto dróżką podziwiając dzieła Stwórcy i wyrzeźbione w nich małe dzieła człowieka.





Żeby życie z człeka nie uciekało, musi dużo przebywać w jego źródle. Tak jak Jezus uciekał często na pustynie, w gaje oliwne i w góry, tak my potrzebujemy cichości i kontemplacji. Słuchania tego, czego nie słychać w chaosie codzienności. To szaleńczo ważne.


Widzicie to lustro wody? Ten spokój koi moje wszelkie przeładowanie światem. Nigdy nie ciągnęło mnie do rwących rzek ani wielkich oceanów. Tak, lubię wodospady albo wzburzone wody podczas sztormu, które marzy mi się zobaczyć na żywo, ale one nie grają w moim sercu. One są piękne, ale nie dają mi tej równowagi.
Kojące natomiast jest dla mnie siąść na łodzi na środku jeziora o gładkiej tafli i modlić się milczeniem, by głos ducha wznosił się na echach myśli po samo niebo.
To jest moja pustynia, mój wierzchołek góry.

W najdzikszej strefie Morgi są mokradła. Prawdziwy raj wielu zwierząt i bogata flora. Ta wspaniała inżynieria leśna jest bogata w rozpuszczone substancje organiczne, dlatego często kolor takich wód jest żółty lub brunatny, co wcale nie oznacza zanieczyszczenia. Na pewno jednak te wody nie nadają się dla nas do picia.
I z tego właśnie powodu Morga wpada stąd w rozlewisko w takim właśnie "brudnym" kolorze. Im bliżej kąpieliska, tym woda czystsza, organizmy rozpływają się w szerszym zakresie, można powiedzieć "organiczna woda rozcieńcza się". U samej plaży już jest dostatecznie przezroczysta.


Stanąwszy na samej granicy mokradeł, oczywiście nie miałam woderów, więc trudno mówić o pełnej eksploracji, poczułam się jak Indiana Jones w środku dżungli, albo Sydney Fox z serialu "Zagadki z przeszłości", znacie? Jeden z seriali mojej młodości.

Lubię te momenty, lubię tonąć w dźwiękach takich miejsc twarzą w twarz z przygodą. Brakowało tylko jakiegoś dzikiego zwierza na tych moczarach, ale wcale nie jest powiedziane, że go tam nie było. Przecież grupa ludzi stała na krańcu lasu, a gdzieś tam w cieniu krzewu lub z poziomu wody, mógł nas obserwować.


A po drodze trafił się nam spontaniczny urbex. Malutki obiekt, niestety "zainfekowany" polskim robactwem, pełno śmieci, ściany pomazane, bo miłość do klubów sportowych objawia się w wandalizmie. Ciekawe kiedy wreszcie zabronią tych igrzysk głupoty.







Ostatnie spojrzenia w samo serce natury. Tego żadne słowa nie oddadzą, ani zdjęcia, bo jak pokazać zapach? Można go spróbować opisać, w końcu powinnam to potrafić, ale czy to da satysfakcję? Mimo wszystko spróbuję:

W tym zapachu była chłodniejsza rześkość o zabarwieniu gęstej mozaiki gliniastych ziem.




W tym miejscu sarny podchodzą do wodopoju. Są liczne ślady.

Zawróciliśmy do ścieżki gdzie mostem mogliśmy przejść na drugą stronę rzeki. I na tym moście zatrzymaliśmy się na dłużej, bo widok stamtąd koił po prostu wszystko – jeżeli coś jeszcze zostało z uczucia życiowego chaosu, to w tym miejscu zostało definitywnie skasowane.
Pod mostem pływała wydra, nie udało mi się jej zobaczyć, jedynie usłyszeć, wierzę więc na słowo moich kompanów, że to była ona.






Po drugiej stronie rzeki wyłoniła się już cywilizacja. Ośrodki wypoczynkowe, kort do tenisa i inne dobra ludzkie. Wspaniałe miejsce do wypoczynku, mając pod ręka takie knieje.

Doszliśmy do plaży pod palmami, aby lenić się, jeść lody i rozmawiać. Tak zwyczajnie. I to było też świetne.


I tak siedzieliśmy do późnego wieczoru, nie spiesząc się donikąd, nie spoglądając wcale na zegarek. Rozkoszując się chwilą i zabijając komary. O dziwo niewiele ich było – stwierdzam to ja, którą wszystko wszędzie gryzie.

A lody po prostu rewelacja! Duży wybór ciekawych smaków (moje ulubione to wszystkie batonowe i ciasteczkowe). Chojnie nakładane i bardzo syte.






Wieczór zastał nas ukradkiem.


Gorąco polecam to miejsce. Województwo łódzkie, gmina Koluszki.

6 komentarzy:

  1. Dawno nie szłam takim szlakiem, a lody na zakończenie wędrówki to zawsze miłe doświadczenie smakowe!
    Ciekawe, co było kiedyś w tym budynku?
    jotka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szukałam na tajnych mapach i nie było ani śladu tego obiektu. Nie mam pojęcia. Malutki był, miał poddasze. Salonik i kuchnię, był połamany blat i szafki kuchenne. Nie wiem czy ktoś tam mieszkał, tapczan wydawał się być tam od początku.

      Usuń
  2. Uwielbiam spacerować w takich dzikich kniejach. Miejscówkę zapisuję... może kiedyś będziemy akurat w pobliżu 😁!!!

    OdpowiedzUsuń
  3. Oooo! Tajemniczo momentami było... A grzybek najpiękniejszy! No i walory przyrodnicze oczywiście...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Grzybek przede wszystkim pięknie pachniał. ;)

      Usuń