Na szlaku mglistym porankiem zebrało się czterech wędrowców. Na kamiennym szlaku myśli zupełnie inaczej pracują. Przez całą drogę odtwarzała mi się w kółko bardzo ładna piosenka, nie męczyła mnie, nawet cieszyła. Jedna z tych z koncertu uwielbieniowego, na którym byłam parę dni wcześniej.
Zgodnie ze słowami z poprzedniego wpisu, panowała wymarzona aura. Dodam do tamtych zachwytów fakt rześkiego powietrza i temperatury po prostu idealnej na wspinaczkę bez kurtki, na lekko. Tak jest najlepiej. W plecaku też było lekko, właściwie miałam go na małe przekąski, aparat fotograficzny, którym zrobiłam dosłownie 5 zdjęć, a reszta przestrzeni bagażowej była przeznaczona na kurtkę.
Większość zdjęć zrobiłam telefonem, ponieważ miałam go zawieszonego na smyczy i nie musiałam co chwila ściągać plecaka. Noszenie go w ręku nie wchodzi w grę od kiedy swój pierwszy obiektyw uderzyłam o skałę przy podejściu na przełęcz Nideripass w Szwajcarii.
Pewnie i tak miałabym inne podejście do swojego aparatu, gdyby nie to, że mam obecnie seryjny obiektyw, który nie ma zoom'u, a wręcz oddala obraz, przy czym wcale nie jest szerokokątnym obiektywem i to nie ten efekt. Stąd wniosek, że więcej wartości mają zdjęcia z telefonu, chociaż przyznaję, że lustrzanka nawet na automatycznych ustawieniach jest o całe nieba lepsza niż jakakolwiek profesjonalna cyfrówka, która nie ma tej kryształowej głębi.
Piękny górski las pełen pierwotnych urozmaiceń leżących tu być może od początku popotopowej ery. Głazy obrośnięte miękkim mchem o soczystych odcieniach zieleni, niektóre nawet malachitu, co nie jest częste.
Drzewa, których obwód świadczy o wiekowości, wśród nich rdzenny gatunek, którego nazwy nie pamiętam, ale nasz towarzysz znający się na rzeczy, doskonale to objaśnił. Dobrze mieć botanika-zielarza w ekipie, naprawdę wiele razy dowiedziałam się ciekawych rzeczy, które mnie interesują. Szkoda tylko, że sama nie potrafię wszystkiego zapamiętywać, bo ucząc się tej dziedziny przez lata, olśniewałabym wiedzą jak on. Jednak dziwnym skrajem losu ta akurat dziedzina równie szybko wchodzi mi do głowy co wychodzi. Może praktyka by mi pomogła, ale zawsze lepszy był ze mnie specjalista od upraw niż zbieracz.
Na ostatnim kawałku drogi do schroniska PTTK, mijaliśmy rodzinę z dzieciakiem umorusanym czekoladą – żywa reklama czekolady na gorąco, gęstej i naprawdę treściwej, tak jak lubię. Wszyscy skusiliśmy się na to, szkoda jedynie, że na wierzchu wypełnili kubek bitą śmietaną, miast po prostu zalać go do pełna tym po co tu przyszliśmy. (Nie planowaliśmy przystanku w schronisku.) Nie wybrzydzałam i grzecznie zjadłam.
Nasza mapa miała prawie 40 lat. Mieliśmy jeszcze jedną papierową, do tego każdy z nas miał GPS w telefonie, oraz na szlakach znajdowały się mapy szlakowe. Uważam, że w Górach Stołowych na tych konkretnych drogach nie da się pogubić.
Najprzyjemniej było patrzeć na starą mapę i wg niej obraliśmy sobie plan na cały dzień. Wszystko było możliwe do zobaczenia w komfortowych warunkach z uwagi na porę roku i pogodę, bo latem jest tutaj ścisk, tłok, kolejki itd. Szkoda tracić czas i zawracać sobie głowę Górami Stołowymi latem. Może wczesną wiosną jeszcze jest O.K., ale teraz zgaduję.
W schronisku prawie pusto, na tarasie widokowym cisza. Wiatr szeptał swe pieśni wyniośle i z dumą prezentując to, co natura ma najlepsze. Ukazała nawet na 5 minut swe odległe krajobrazy. Mnie to wystarczy, nie łażę po górach dla widoków, moją największą uwagę przyciąga szlak i okoliczności panujące wokół mnie. Moje pole widzenia zawęża się naprawdę ciasno, a dal zdobywam krok po kroku.
Czułam się rajsko. Czułam się tak jak zwykle, kiedy dotykało mnie to, co uważam za piękne i kiedy ja dotykam tego, co uważam za arcydzieło.
Głaskałam mchy, skały, wciągałam w płuca wilgotny chłód, rozkoszowałam się. Nie chciało mi się nawet gadać, wiecie – w głowie wciąż ta melodia, tamta walka w duszy, o której wspomniałam w pierwszym wpisie, ale nie chcę wchodzić w żadne szczegóły i ponad-priorytetowe uczucie, że to wspaniała szansa realizacji marzenia, które zostało zrealizowane z rozmachem.
Takie doznania kojarzą mi się z górami albo sztormem na środku morza.
Ja idę w góry dla drogi ale i dla widoku. To widok powoduje mój zachwyt i uniesienie. Uwielbiam mapy papierowe. Zawsze tak miałam i tak już zostanie. lubię kontemplować plany znanych mi miast. Wtedy wspominam.
OdpowiedzUsuńGPS jest wygodniejszy i szybciej się znaleźć, ale klasyka starej mapy posiada dobry smak. Sama przyjemność korzystania z niej. I ciągle aktualna.
UsuńPiękne skały i piękne widoki, jeszcze przede mną:)
OdpowiedzUsuńPolecam. :)
UsuńTe tłumy na górskich szlakach bywają ... uciążliwe. Dlatego wybieramy coraz bardziej odludne miejsca...
OdpowiedzUsuńAlbo tak, albo zimne pory.
UsuńGdy my byliśmy tam właśnie, nie było mgieł, a kawę piłam na tarasie, nawet fotkę z kawą zaliczyłam.
OdpowiedzUsuńSzkoda tylko, że to i podobne miejsca intensywnie się komercjalizują, te bramki, kontrole, opłaty, jak w metrze!
Wiem, że lubisz mgły, więc dla Ciebie pogoda idealna:-)
jotka
Mgła uchroniła nas prawdopodobnie przed tłumami. ;) Każdy wolał zaplanować góry na następny dzień, kiedy mgły już nie było.
UsuńAle cudowne widoki <3
OdpowiedzUsuńbardzo celna uwaga z tym botanikiem, kiedyś będąc w schronisku zrobiłem trasę z poznanym tam botanikiem, taką dość lajtową w sumie jak na góry, raczej spacer, więc sporo można było pogadać i dowiedziałem się mnóstwa szalenie nieznanych mi rzeczy o jarzynach górsko-leśnych, rzecz tylko w tym, że prawie nic z tego nie pamiętam, bo to dawno było, ale samą rozmowę wspominam jako zaiste ciekawą...
OdpowiedzUsuńp.jzns :)
Zarówno Szczeliniec, jak i Błędne Skały w sezonie to dosłownie... obłęd - człowiek na człowieku, więc zazdroszczę tej pozasezonowej i nieco nostalgicznej aury.
OdpowiedzUsuńTeraz jest zdecydowanie bardziej kameralnie. ;)
Usuń