sobota, 8 lipca 2023

Podróż za granicę codzienności.

Podróż za granicę wyobraźni. Za granicę komfortu – być może też, ale to mnie nie dotyczy. Na szlaku czuję się zawsze komfortowo. To była podróż po linii horyzontu o jakiej dawno marzyłam. W przyrodę i rdzeń świata ożywionego. W zapach i odgłosy natury. Tak blisko tego można być w licznych miejscach, ale nie zawsze łatwo się tam dostać. Lubię te najciężej zdobyte tereny przyrody, w których po prostu czuję się szczęśliwa.
    Od rana zapowiadali ulewę, ale obliczyliśmy, że do celu dojdziemy jeszcze przed najściem chmur, a potem pomyślimy co dalej i wtedy jeszcze raz sprawdzimy radar pogodowy. Mamy taki w aplikacji, aktualizowany co godzinę i bardzo dokładny. W razie czego mieliśmy w plecakach przeciwdeszczowe płaszcze i spodnie. Przecież w górach nigdy nie wiadomo. Plecaki pełne, pora ruszać.

Wędrówkę rozpiszę w dwóch etapach aby zbyt długo nie trzymać Was przy monitorach. W sumie łącznie przeszliśmy tego dnia 23 km. Szlak w dużej mierze prowadził graniami, tak jak lubię najbardziej. Jeden wierch zdobyty, pozostałe muszą poczekać na inne wyjazdy, bo zaplanowaliśmy zatoczyć atrakcyjne plenerowo, olbrzymie koło.

Pełnia werwy, jest moc!

Pierwsze zdjęcie zostało zrobione na samym początku szlaku. Spod kwatery doszliśmy bardzo szybko do pierwszego oznaczenia szlakowego na Kasprowy Wierch. Dlaczego akurat ten szczyt? Bo ma 1987 m n.p.m., a to mój rocznik, w tym roku się urodziłam. Co prawda wędrówka miała miejsce miesiąc przed moimi urodzinami, ale myślę, że to był dużo lepszy czas na podjęcie tej wspinaczki. Lipiec bywa dość tłoczny w Tatrach... Ponadto sama stacja kolejki górskiej znajduje się "na roczniku" mojego męża, więc w pewnym sensie była to nasza wspólna góra urodzinowa, chociaż... on swoje urodziny ma za pół roku...
    Tak czy owak, był to symboliczny wierch, którego zdobycie miało jakieś znaczenie. Pierwszą urodzinową górę zdobyłam w Szwajcarii dokładnie w dniu moich urodzin i wtedy na szczycie byliśmy zupełnie sami. Tam wznieśliśmy prawdziwy toast. W tym roku toastu nie było, ale zjedliśmy pyszne śniadanie, które skomponowałam, choć sama nie przygotowałam. Zresztą to nie ważne. Liczy się sukces wyprawy.







Początek szlaku był malowniczy w sposób prosty i naturalny, jak droga rozrysowana pośród zieleni, a górzysty horyzont był tylko biżuterią całej kreacji. Brukowany szlak wydawał się prowadzić do jakiegoś ukrytego w lesie pałacu, można było poczuć się źle ubranym na tę okazję.
    Kiedy ścieżka zaczęła się wznosić, a bruk stał się wyboisty, miałam wrażenie, że jakiś szaleniec spełnił swój wariacki sen na tych drogach. To powód, przez który prawdopodobnie nie polubię się z Tatrami. Kto układa kamienie na sztorc pod dziwnymi kątami, że potem nie da się stopy postawić? Każdy – jeśli tylko się dało – szedł wzdłuż ścieżek wydeptanym "poboczem" i my także. Gdyby wedle porannej prognozy spadł deszcz, to marsz takimi kamieniami gwarantuje najwyżej połamanie nóg.
    Wygląda na to, że wszystkie szlaki tak zbudowano, ponad to wszystko, pod góry prowadzą liczne schody co już w ogóle jest ustrojstwem samym w sobie. Zobaczycie na przybliżeniach mnóstwo kamiennych stopni, a najprościej i zdecydowanie wygodniej byłoby zostawić zwykłe podejścia i co najwyżej wysypać je kruszcem. W Alpach gdyby tak brukowano szlaki, wątpię byśmy przeszli przez ostatnie lata tyle kilometrów, to jest jakaś gehenna...
    Innym razem opisywałam to, kiedy zdobywaliśmy Śnieżkę i wtedy faktycznie złapał nas deszcz, co znacznie wydłużyło nasz powrót na śliskich kamieniach. Żenada.
    Dla przypomnienia i zobaczenia jak to tam wyglądało ⏩ Z okazji Dnia Włóczykija – z Karpacza na Śnieżkę.



Gdy wyszliśmy ponad linię drzew, pojawiła się kosodrzewina, a pejzaż rozrósł się do 360०. Zrobiło się bardzo przyjemnie, tutaj powietrze stało się ostrzejsze i rześkie. Same cudowności.
    Obserwowaliśmy spektakl z chmur zakrywających okoliczne wierchy, co zawsze wydaje mi się nie lada romantycznym widokiem. Takim majestatycznym i monumentalnym w tej gigantycznych rozmiarów, górskiej przyrodzie.
    Żeby sobie na to spokojnie popatrzeć, usiedliśmy, bo naszła mnie ochota na migdałową kawę. Wspaniały moment na kontemplacje widoków i chwilkę rozmowy. Mało mówimy tocząc bój o kolejne metry, choć w zasadzie jak się tak zastanowić, to słowo "bój" nie będzie właściwe. Czułam się bardzo dobrze przygotowana na podejście i usatysfakcjonowana swoimi fizycznymi możliwościami.
    Później gdzieś po drodze znaleźliśmy śnieg. Lubię znajdywać śnieg latem.









I wreszcie szczyt. Zastał nas przypadkiem, myśleliśmy, że to będzie jeszcze kawałek, a tu znak i tablica uświadamiająca nas o błędnym myśleniu. Urodzinowa góra została zdobyta bez wielkiego zmęczenia.
    Mimo że szlak nie był taki zaludniony, sami widzieliście na zdjęciach, to szczyt prezentował się już dużo inaczej. Powodem jest kolejka górska, więc mięliśmy okazję obserwować ludzi, którzy – miało się wrażenie – trafili tutaj przypadkiem z innego wymiaru. W klapeczkach, trampkach, sandałkach, tylko na szpilkach nikogo nie widziałam. Wiał dość chłodny wiatr, ale dzielne panie prezentowały swe wdzięki w cienkich bluzeczkach i krótkich spodenkach, udając że wcale im nie jest zimno (mimo sinej skóry i drżenia), jakby od tego zależało czy w ogóle zostaną dostrzeżone, jakby to akurat, było najważniejsze i priorytetowe w ich życiu.
    My rozgrzani usiedliśmy chyba w najlepszym miejscu z widokiem na to wszystko. Zmiana koszulek, by od mokrych nie przemarznąć, coś dodatkowego na grzbiet i można było tak trochę dłużej posiedzieć, zjeść pierwsze śniadanie i po prostu napawać się tym skromnym osiągnięciem.
    Co ważne – sprawdziliśmy aktualną prognozę pogody, deszcz zniknął z radaru, mogliśmy na spokojnie przejść cały zaplanowany szlak i nie myśleć o powrotnym skrócie ewakuacyjnym.
    Niżej na stacji w poczekalni obok kibelka poznaliśmy Joannę, samodzielną podróżniczkę z Trójmiasta. Przyjechała w Tatry pociągiem, weszła na szlak i na nim zamierzała pozostać sama nie wiedziała jak długo. Kobieta historia, poważna liga włóczęgi. Zgadałyśmy się, że lubi też podróże rowerowe i od słowa do słowa wyszło, że zastanawiam się nad zakupem gravela, a ona akurat takowy ma i po krótce opowiedziała o jego możliwościach i co na nim już przejechała.
    Po pożegnaniu spotkaliśmy się na szlaku jeszcze jeden raz, ale już bez dłuższej wymiany zdań. Miała w planach dokładnie taki sam szlak jak my, jednakże mniej przystanków, więc daleko nas wyprzedziła.


Znalazła się osoba, która zrobiła nam parę zdjęć.


Szczyt i przewodnik turystyczny. Pierwszy raz widzę takie stanowisko.

Stacja kolejki górskiej + restauracja. Korzystaliśmy tylko z płatnych kibelków.










Giewont.




Dalej to już była poezja. Do takich widoków jesteśmy przyzwyczajeni, mimo wszystko natura zawsze zachwyca. Plener wydał się nieco złagodnieć, przynajmniej na jakiś czas. To była taka sinusoida, raz miękko i przytulnie, raz na ostro i strzępiasto.
    Zażyłam też swoich ulubionych wielkich kamorów. Głazy zawsze były moją ulubioną częścią wędrówki, która w mojej głowie zamienia się w szlak na Marsie. Co chwila przystanek i zdjęcia, nie mogłam się nacieszyć tym widokiem. Najciekawiej było w drodze na przełęcz Świnicką i pod samą Świnicą. Tam to już było mistrzostwo świata urody przyrodniczej w moim stylu.

Jakiś pomniejszy szczyt po drodze. Ominęliśmy, zbyt tłumnie było...

Joanna.

Szlak za nami.


Zostałam rozgraniczona na Polskę i Słowację.


Ten stożek to Świnica.




Jakaś dziwna poezja mężowi się załączyła...







Na Świnickiej przełęczy czułam się jak w marsjańskim raju. Przecież wszyscy wiedzą, że ja nie jestem stąd, tylko przybyłam z kosmosu z planety, na której żyją amazonki. Plotka jakoby Mars był męską planetą jest już dawno przereklamowana i nieprawdziwa jak bajka o Św. Mikołaju.
    Kucnęłam sobie na krótką przerwę nim zaczęliśmy schodzić. Przywitał się ze mną Płochacz halny, miłe i ciekawskie stworzonko, które zapozowało mi pięknie przed obiektywem, w ogóle się nie bojąc. Spotykany zwykle w przedziale wysokości 1800–5000 m n.p.m. – przy okazji, ta przełęcz była najwyższym punktem naszej wycieczki → 2051m n.p.m.
    Płochacze halne to jedne z najbardziej wysokogórskich gatunków, w Tatrzańskim Parku Narodowym są najliczebniejsze. Wyjątkowo parę razy widziano go wiosną i zimą poza miejscami lęgowymi pod Łodzią, więc dla nielubiących gór – macie szansę go zobaczyć, zapraszamy do nas. ❤️🙂





















Kusił nas świnicki szczyt, nie powiem, że nie, ale jak zobaczyłam te kamienne schody zamiast naturalnego szlaku, odechciało mi się ino mig. Na sam szczyt była jedna godzina marszu (wg znaku), czyli około dwóch z zejściem (+/– czas na fotki). I tak mieliśmy zaplanowany późny powrót, wyjątkowo jednak przed zmierzchem. Jednak prawda jest taka, że nie czas a ta infrastruktura mnie zniechęciła.









Świnicka Przełęcz widziana z oddali.






















Mijaliśmy też Kościelec. Góra zamarzyła mi się kiedy jeszcze mieszkaliśmy w Szwajcarii i ze smakiem oglądałam ją na blogu wędrowniczki ⏩Ruda z Wyboru. Szczerze mówiąc spodziewałam się czegoś innego, bo na zdjęciach tak masywnie ten szczyt i rozlegle wyglądał, a teraz zrobiłam dokładnie takie samo zdjęcie i zrozumiałam skąd taki ogromniasty efekt. Dobry kadr bardzo potęguje tę górę, ale nadal nie umniejsza trudności. To nadal spektakularny, wielki kamor!

(...)Z czasem pojawiają się charakterystyczne chyba dla Kościelca płaskie płyty, leciutko problematyczne w takich warunkach (choć wiele z nich ma wyżłobione stopnie)(...)

– pisze Ruda ⏩ jej cała fotorelacja

Wciąż mi się marzy Kościelec, ale innym razem, może jakoś inaczej i o innej porze roku? Nie mamy co prawda skonkretyzowanego planu i w ogóle nie wiemy, czy chce nam się te schody pokonywać i w ogóle jakiekolwiek płytki i bruk naszych polskich gór, ale jednak nie będę się upierać, że nigdy w życiu, bo jak cała ta przygoda pokazuje, moje "nigdy w życiu" jest nic nie warte.








Śliczne szkliste jeziorka, w których nie wolno pływać, bo są częścią rezerwatu, zachwycały kolorem. Od czasu do czasu coś pluskało, te wody przyciągały wzrok na każdym kroku. Plejada błękitnych odcieni nasączonych życiem.
    I tutaj te kamienne schody dały się nam we znaki. Zamiast zostawić normalną zwykłą ścieżkę, zbudowali coś takiego. Kolana zniszczyliśmy tutaj porządnie, na szczęście obyło się bez ciężkich kontuzji. Zmordowaliśmy się na tej durnej infrastrukturze. Oczywiście schodziliśmy dłużej niż to przewidziano na mapie, bo inaczej byśmy się pozabijali na tych stopniach...











A tam na horyzoncie nawet ładnie przez chwilę widać oba mijane szczyty, Świnicę (2 301 m) i Kościelec (2 155 m).
    Przy okazji, na tej dróżce każdy sobie może zrobić test wodoodporności obuwia. Bez brodzenia do kostek się nie dało. Same przyjemności.

Liczne jeziorka rekompensowały gorzkie uczucia związane z tą infrastrukturą drogi. Resztę opowiem następnym razem. Już malutko zostało.

17 komentarzy:

  1. Góry jak góry - tradycyjnie paskudne, ale za to ptaszek i pnie drzew w szeregu zachwycające!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie cała natura jest ładna ;) Przyrodzie urody nic nie odbierze. I nie mów, że te jeziora i wodospady Cię nie urzekają. Tam jest tego na pęczki.

      Usuń
    2. Kocham wodę, ale woda bezużyteczna jest okrutna :-(

      Usuń
    3. Bezużyteczna? Pisałam, że tam pełno życia, mnóstwo ryb i podejrzewam, że nie tylko. Strumienie i wodospady też są ważne, zwierzęta podchodzą, by się napić. Ludzie też często czerpią z takiej miejsc.

      Usuń
    4. Ale nie da się tam kąpać i pływać.

      Usuń
    5. Ale to nie świadczy o bezużyteczności, nie sądzisz? ;) Kąpanie i pływanie to wyłącznie nasza ludzka fanaberia, że chciałoby się, ale – patrząc na to inaczej, to jest część chronionego parku narodowego. Gdyby jednak teraz każdy tutaj plażował, to by wyszedł jarmark w tych górach. A tak to wodny system naturalny pozostaje nienaruszony i jest tu porządek.

      Usuń
    6. Dlatego dla mnie jest to woda bezużyteczna. Patrzeć na wodę i nie móc do niej wejść to TORTURA!

      Usuń
  2. Ach, wspomnienia i ten śnieg, jakby zakonserwowany specjalnie dla turystów:-)
    Teraz wybieram niższe górki, ale tez można się zmęczyć:-)
    Piękne zdjęcia!
    jotka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tam się nie chodzi dla zmęczenia. ;) Tam się chodzi, bo jest pięknie. ^_^

      Usuń
  3. oprócz rutynowych lajków za fotki, szczególnie za portret drobiu en face, więcej do komentowania nie mam...
    p.jzn s:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Widoki absolutnie cudowne! ❤️ Tęskno mi za taką górską wyprawą, w najbliższym czasie niestety się nam nie zapowiada, więc chociaż u Siebie mogę podziwiać 😊

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Raz w roku to jest wszystko co udaje nam się zrobić w tym temacie, ale najważniejsze, że w ogóle to możliwe. Następny urlop planujemy już zupełnie inaczej, jedziemy w przeciwnym kierunku. :)

      Usuń
  5. Zdjęcia cudowne. Byłem w tych wszystkich miejscach, dziękuję za odświeżenie moich wspomnień.

    OdpowiedzUsuń
  6. Robiłam kiedyś podobną trasę, tylko że Świnicy wróciliśmy się na Giewont i potem jakoś tak boczkiem za Śpiącym Rycerzem zeszliśmy na dół. Dawno to było. Miałam z 22 lata 😱.
    Piękne są nasze Taterki.

    OdpowiedzUsuń