Kobieta lat 38, która oddała swoje życie Jezusowi. Wędruję po świecie niczym ambasador, odkrywam i utrwalam na fotografiach. Gardzę kłamstwem, stoję na stabilnym fundamencie. Realistka, fotoreporterka, pisarka.
W minionym roku otworzyłam i zamknęłam cykl wędrówkowy po najbardziej wymagających szlakach górskich jakie przebyliśmy. W tym roku postanowiłam pokazać coś lekkiego, stricteturystycznego, czyli – osiągalne dla wszystkich. A nuż podpowiem komuś ciekawy plan na nadchodzące wakacje? Cykl ten otwieram wspominkami z roku 2016, zaś od następnej części będę już tradycyjnie segregowała wszystkie wyprawy nie tylko latami, ale też miesiącami. Można więc dzisiejszy wpis nazwać odcinkiem zero / prologiem. Pod koniec każdego miesiąca będzie wjeżdżał każdy kolejny rozdział, a na koniec sama zbiorę wszystko w jeden spójny album na swoim komputerze. Zobaczymy, może coś z tego wykiełkuje na większą skalę.
Na tapetę idą wszystkie zagraniczne jeziora jakie zobaczyliśmy naszymi oczami, tak samo: wszystkie zdjęcia są naszego autorstwa, mojego i męża.
Góra w 1017 roku nosiła piękną, mądrze brzmiącą łacińską nazwę Silensi (cisza) mądrze brzmiącą, bo nie ukrywajmy, że quidquid Latine dictum sit, altum videtur. 717,5 m n.p.m. to nie jest wiele, ale mimo to szczyt wszedł w skład Korony Gór Polskich. Jest jednym z najprostszych masywów do pokonania. Mówi się, że góra jest tak łagodna, że wbiec na nią to żaden zaszczyt, a zgubić szlak – to praktycznie abstrakcja. Szczyt swój ma na poziomie lasu i widokiem nie zachwyca, choć byłoby co oglądać, bo po jednej stronie rozciąga się długie pasmo Sudetów. Dlatego wymyślono, że powstanie tu betonowa wieża widokowa, z której ten zębaty horyzont rzeczywiście widać. Utrudnienie jednak stanowią drabiny zamiast zwyczajnych schodów i wąskie przejścia na kolejne piętra, tak ciasne, że trzeba mocno przylgnąć do stopni, by zmieścić się z plecakiem. Istnieje żart, iż to po to, aby hamować przed wstępem otyłych ludzi, bo tarasik na górze jest zbyt mały i nie trudno o wypadek.
Artykuł napisałam dla męża, rzucił mi temat, chciałby dowiedzieć się jak wygląda proces tycia, a ja jestem kiepska z referowania na żywo i bez swoich notatek. Toteż wyciągam skoroszycik i przepisuję – wszystko co wiem o tłuszczu, bo nauka o człowieku oraz medycyna odżywiania itp., są moim hobby, więc robię to z miłą chęcią. Pomyślałam, że i Wy na tym skorzystacie, więc publikuję:
Timothy Keller w swoim dziele "Krzyż Króla" opisał rozmowę Rzymianina zainteresowanego chrześcijaństwem. To bardzo ciekawy dialog, który dał mi dużo do myślenia:
– Słyszałem, że jesteś religijna! – mówi rzymianin. – Świetnie! Religia to dobra rzecz... Gdzie jest twoja świątynia lub święte miejsce? – Nie mamy świątyni – odpowiada chrześcijanka. – Duch święty mieszka w nas. – Nie masz świątyni? Ale gdzie pracują twoi kapłani i odprawiają rytuały? – Nie mamy kapłanów, którzy pośredniczą w sprowadzaniu obecności Boga – odpowiada chrześcijanka. – Jezus jest naszym arcykapłanem. – Nie ma księży? Ale gdzie w takim razie składacie ofiary, aby zyskać przychylność waszego Boga? – Nie potrzebujemy ofiar – odpowiada chrześcijanka. – Jezus raz jeden złożył doskonałą ofiarę na krzyżu. – To cóż to za religia? – pyta w końcu zmieszany pogański sąsiad.
Odpowiedź brzmi: to wcale nie jest religia.
Jeśli komuś nie chce się czytać, ja mogę poczytać:
Bo wiara w Boga jest relacją z Nim. Tak mało zdaję sobie sprawę z niezwykłości tego, bo tak zwykłe i powszednie jest to wszystko dla mnie.
Padło pytanie już nie jeden raz – co rozumiesz przez kontakt bezpośredni z Nim? Sama byłam kiedyś zamulona religijnością i miałam Boga za osobę milczącą ale sprawczą. A On wcale milczący nie jest. Szalenie trudno jest odpowiedzieć na to pytanie człowiekowi, który tego nie doświadcza, by w krótkim czasie nie zostać posłanym do szpitala. A mimo to świat wierzy w duchy i w sens modlitw o zmarłych, więc dlaczego tak trudno jest uwierzyć w przyjaźń Boga z człowiekiem?
Naukowcy już od dawna badają ten przypadek, potwierdzając wysnute teorie mocnymi dowodami. Dziś współcześni psychiatrzy wiedzą, że koprofagia wynika z atypowych dewiacji na tle seksualnym. Grupa lekarzy, badając ten niezwykle specyficzny odłam choroby, określaja go jakokoprofilia. Tytułowe mamuty były najciekawszymi w świecie pacjentami, poddanymi badaniom na temat zjadania kału. Jednakże u nich przyczyna koprofagii jest zupełnie inna. Znajdujące się wewnątrz ich kału owocniki z askosporami grzybów Podospora conica,potwierdzają, że były tzw. koprofagami. Ale dlaczego tak się działo, dlaczego mamuty zjadały swój kał?
Zacznijmy tę historię od samej nawigacji, której choć nie ufamy, to z niewiadomego powodu zawsze korzystamy. Bardzo często jest potem kupa śmiechu, na szczęście zawracanie nigdy jeszcze nie przekroczyło sensu. Otóż Google uznał, że najlepiej będzie jak dojedziemy do brzegu Wisły i tam ją przepłyniemy. Zauważyliśmy to dopiero jak dojechaliśmy do rzeki. Koryto nawet w tym miejscu jest szerokie, budowa mostu odpada. Próba przepłynięcia skończyłoby się najprawdopodobniej w morzu. Liny nie mieliśmy, pontonu tym bardziej. Cały czas się zastanawiam dlaczego nie mamy pontonu... I ta przeprawa, wg Google, miała nam zająć 7 minut. To jest najlepsze z tego wszystkiego. 🤣 A może GPS po prostu założył, że skoro prowadzi świętych, to przejdą po tafli? 😶Nigdy tego nie próbowałam...
Wróciliśmy na trasę i pojechaliśmy normalnie drogą na około do mostu. 15 minut.